Kalisz i film (fabularny) – artykuł Piotra Łuszczykiewicza opublikowany w Kalisii Nowej, nr 4-5-6 z 2014 roku

W 1967 roku na ekrany kin wchodzi film, w którym kaliskie plenery są bezsporne i łatwe do zidentyfikowania. To obraz Zbigniewa Chmielewskiego „Piękny pogrzeb był, ludzie płakali”. Kadry z zaśnieżonego Kalisza przykuwają uwagę już od pierwszych scen: po ulicy Sukienniczej mkną furmanki, na rogu Kanonickiej i Grodzkiej na uzależnionych od tytoniu czeka trafika – o Kaliszu w filmie fabularnym – pisze Piotr Łuszczykiewicz.

Bez wątpienia tym dopiskiem do tytułu szkicu, ograniczającym jego zasięg jedynie do kina fabularnego, zawężam pole obserwacji. Co więcej, takich ograniczeń muszę sobie jeszcze kilka narzucić. Nie będę pisał ani o historii kin kaliskich, ani o kreacjach filmowych czy egzystencjalnych perypetiach aktorów pochodzących z naszego miasta. Zajmowali się tym, m. in. Ewa Kłysz i Andrzej Androchowicz junior, popularyzowali tę problematykę często dziennikarze w kaliskich periodykach. Regionaliści, przewodnicy oraz pasjonaci wiedzą niechybnie wszystko w tej materii i nie sposób z nimi konkurować. Interesuje mnie natomiast Kalisz jako wyrazisty temat lub przynajmniej fotogeniczne miejsce w filmowym dziele fabularnym.

Ze wskazanych wyżej powodów moja anegdota nie zacznie się w czasach pierwszych seansów. Nie przypuszczam, by w epoce kinematografu Kalisz gościł na srebrnym ekranie w roli bohatera czy choćby tła filmowej fikcji. Owszem, mógł pojawić się w kronikach, jeśli w grodzie nad Prosną doszło do jakiegoś ważnego wydarzenia politycznego. Niechybnie stało się tak po zburzeniu miasta przez wojska pruskie w 1914 roku. Dokument ukazujący zagładę Kalisza powstał jako materiał propagandowy na zamówienie rosyjskiej strony światowego konfliktu. Miał, i zapewne cel ów osiągnął, uświadomić w Polsce, w Europie i na całym globie bezprecedensowe bestialstwo Prusaków.

Nie wiem, jaki jest obecny stan kwerendy, czytałem, że wedle ostatnich informacji z filmem tym wyjechał do Stanów Zjednoczonych rabin Kalisza, by za oceanem zbierać wśród Polonii fundusze na odbudowę grodu. Jako pendant do tamtego dokumentu warto wspomnieć – również zaginiony – film pokazujący Kalisz odbudowany ze zniszczeń. Nakręcono go ze środków finansowych miasta w 1929 roku na Powszechną Wystawę Krajową w Poznaniu, gdzie był wyświetlany w kaliskim pawilonie wystawienniczym. Potem trafił do kaliskich kin. Oba te dokumenty filmowe są do dziś pilnie poszukiwane.

Trudno powiedzieć w świetle straszliwej tragedii, jaką było „zgruzowanie” Kalisza, że miasto miało szczęście do dokumentu. Można by takie słowa odnieść do powojennej historii filmowych dokumentów dotyczących grodu, a w istocie do wybitnych dokumentalistów, jak kaliszanin, realizujący swoje kadry dla telewizji wrocławskiej, Andrzej Androchowicz senior czy poznański reżyser, Marek Nowakowski. Ogromne zasługi położył też od lat mieszkający w Kaliszu poznaniak, Wojciech Krenz, plastyk, fotografik i dokumentalista, autor cennej serii kaliskich kronik filmowych. Sporo jest też okolicznościowych dokumentów nakręconych w związku z rocznicami czy innego rodzaju okazjami.

Tymczasem, ja chciałbym się przyjrzeć związanym z Kaliszem fabułom filmowym. Pierwsza z powojennych nie zachęca raczej do wnikliwszego oglądu. Pochodzące z 1950 roku „Dwie brygady” w reżyserii pioniera socrealizmu w polskiej kinematografii, Eugeniusza Cękalskiego, wyglądają na typowy produkcyjniak. W teatrze, na pewno kaliskim z zewnątrz i prawdopodobnie także w środku, toczą się próby do przedstawienia wzorcowej sztuki epoki – „Brygady szlifierza Karhana”. Znam ten tekst z obowiązku: współzawodnictwo pracy, młodzi rzucają wyzwanie starym w tempie szlifowania wałów czopowych, ojciec konfliktuje się z synem, ostatecznie jednak wszyscy łączą się we wspólnym czynie dla dobra ogółu. W filmie pojawia się ciekawa paralela: starzy aktorzy muszą dostosować swoje rzemiosło do wymagań sztuki nowych czasów, podpatrując robotników, przełamać opór wewnętrzny i grać zgodnie z duchem socjalizmu. Tu także toczy się walka zakończona ogólnym sukcesem, więcej nawet, sztuka zmienia fabrycznych niedowiarków i oportunistów w „wyścigowców”.

Kalisz to czy nie Kalisz? Rozpoznajemy budynek teatru i gmach banku, ale widzimy też tramwaje mknące w drugim tle. Dla tych kadrów warto to obejrzeć, a może też i dla kilku scen ze znakomitymi nestorami, Kazimierzem Opalińskim i Zdzisławem Karczewskim, czy z młodymi zdolnymi, Tadeuszem Łomnickim i Andrzejem Łapickim. Okropną, pseudoludową piosenkę Tuwima stara się przekonująco śpiewać Hanka Bielicka, zaś Ludwik Sempoliński szmirowato wykorzystuje wdzięk przedwojennego pięknoducha. Aspekt kaliski dałoby się sprowadzić do konkluzji: oto miasto, które ma piękny teatr i świetny zespół, ma fabrykę ze znakomitymi szlifierzami, chciałoby też mieć tramwaje. Ale nie wszystko od razu, choć tempo przemian jest imponujące, bo nawet film zmontowano i oddano 25 dni wcześniej w tzw. „czynie lipcowym” – na 22 lipca, tyle, że premiery doczekał we wrześniu 1950 roku.

Piętnaście lat później Kalisz jawi się jako tło perypetii sportowych w wyprodukowanym w 1965, mającym swoją premierę rok później, cyklu trzech nowelek filmowych Ryszarda Bera „Zawsze w niedzielę” (część źródeł podaje: „Zawsze w niedziele”). Reżyser i scenarzysta, przedtem współpracownik Aleksandra Forda i Wojciecha Hasa, potem znany z serialu „Lalka”, debiutuje tutaj ze zróżnicowanym efektem. Środowisko filmowe obiega niebawem recenzja pod złośliwym tytułem „Jeden do dwóch”. Nowela piłkarska (pierwsza niedziela) opowiada o losach bramkarza-pechowca i choć Jerzy Turek i Kalina Jędrusik grają uroczo, nie może nas interesować, bo tłem jest stadion w Sosnowcu. Nowela lekkoatletyczna (druga niedziela), której akcja toczy się na kaliskim stadionie przy ulicy Łódzkiej, jest historią miłości sportowców, którzy spotykają się tylko na zgrupowaniach, gdzie rozdziela ich bezwzględny dryl trenerów. Ci ostatni zresztą – Bogdan Baer i Jan Kobuszewski – aktorsko kradną role młodej płotkarce i tyczkarzowi.

Wreszcie, nowela kolarska (trzecia niedziela) jawiąca się jako najciekawsza, ale i najbardziej dotkliwa dla kaliskiego samopoczucia. W prowincjonalnym miasteczku wyścig kolarski wygrywa „swój chłopak”, znany „od małego”. Wszyscy próbują zdyskontować jego nieoczekiwany sukces, a on rozpaczliwie chce uciec od oficjalnej pompy i tromtadracji. W plejadzie aktorskiej (Wojciech Siemion, Mariusz Dmochowski, Krzysztof Chamiec, Gustaw Lutkiewicz, Cezary Julski) rola Macieja Damięckiego prawdziwie błyszczy, chociaż i inni młodzi – Stefan Friedmann czy Jacek Fedorowicz – dotrzymują kroku. Kalisz zaś z ulicy Kolegialnej, okolic placu św. Józefa, fabryki fortepianów i oczywiście stadionu konkuruje z obiektami w Bielsku-Białej.

Chociaż nie ma kaliskich plenerów w filmie Stanisław Barei z 1961 roku „Dotknięcie nocy”, to obraz ów wart jest niewątpliwie wymienienia. Ten niezwykły thriller, utrzymany w konwencji kina „noir”, został bowiem ewidentnie zainspirowany – w znakomitym scenariuszu Aleksandra Ścibora-Rylskiego – historią krwawego napadu na konwojujących utarg bankowy w Kaliszu, m. in. młodą kasjerkę w zaawansowanej ciąży. W filmie Barei nie znajdziemy jednak nawet migawki z grodu nad Prosną, wypadki rozgrywają się w miasteczku związanym z jakimś produkującym hałdy kombinatem. Nawiasem mówiąc, Kalisz był wówczas ponuro rozsławiony również innymi zbrodniami popełnionymi na tle seksualnym przez maniaka, który utopił jedną z małoletnich ofiar w szambie, a drugą zamurował w piwnicy. Wracając do Barei: „Dotknięcie nocy” trzeba obejrzeć dla świetnych ról Wandy Łuczyckiej, Kazimierza Wichniarza i przede wszystkim Wiesława Gołasa, który za chwilę stanie się kapitanem Sową w serialu Barei. Głównego bohatera-zbrodniarza zagrał Jerzy Kozakiewicz, aktor teatralny, który miał wówczas na koncie kilka epizodów filmowych, w tym konkubenta z „Końca nocy” czy zalotnika z „Krzyżaków”.

W 1967 roku na ekrany kin wchodzi film, w którym nie ma morderstwa, a kaliskie plenery są za to bezsporne i łatwe do zidentyfikowania. To obraz Zbigniewa Chmielewskiego „Piękny pogrzeb był, ludzie płakali”. Kadry z zaśnieżonego Kalisza przykuwają uwagę już od pierwszych scen: po ulicy Sukienniczej mkną furmanki, na rogu Kanonickiej i Grodzkiej na uzależnionych od tytoniu czeka trafika. Co ciekawe, a w dobie PRL-u nieoczekiwane, w obiektywie pojawiają się dwa, a może nawet trzy kościoły – św. Józefa, św. Mikołaja i prawdopodobnie przebitki murów i krużganka Jezuitów. Być może nie jest to przypadkowe, gdyż film dotyczy rozterek moralnych: po niesłusznym skazaniu za rzekome przywłaszczenie drogich narzędzi – znów kontekst fabryczny, tym razem nie wały czopowe, ale importowane pomiarowe utensylia – bohater powraca do miasteczka, by dociec prawdy, kto sprokurował całą dramatyczną historię.

Dowiaduje się ku najwyższemu zdziwieniu, że to lubiany, darzony przezeń zaufaniem i szacunkiem, oraz serdecznie podejmujący go na stancji profesor podrzucił mu narzędzia w zemście za odrzucenie małżeństwa z wychowanicą szkolnego woźnego, a w istocie nieślubną córką pedagoga. Profesor zdążył już umrzeć w estymie, a jego pamięć kultywuje wdowa. Małe, urokliwe miasteczko odgrywa tutaj swą klasyczną rolę: miejsca wielkich, prawdziwie wielkomiejskich podłości. Ostatecznie bohater rezygnuje z rewizji wyroku, nie chcąc odebrać wdowie sensu życia. Frapująca to fabuła – według opowiadania Kazimierza Kowalskiego – omal na miarę Szaniawskiego czy Żeromskiego, do tego wyśmienicie zagrana przez plejadę aktorską: od Aleksandra Dzwonkowskiego, Barbary Ludwiżanki i Wandy Łuczyckiej poprzez Edmunda Fettinga i Hannę Stankównę, aż po zupełnie dziś zapomnianego odtwórcę głównej roli, Janusza Sykuterę.

Czekający na premierę Nocy i dni Marii Dąbrowskiej, zekranizowanych przez Jerzego Antczaka w 1975 roku, musieli się srogo rozczarować, jeśli sądzili, że powieściowy Kaliniec zagra tam Kalisz we własnej urbanistycznej postaci. Scenę wejścia wojsk pruskich i tragicznego pożaru nakręcono na krakowskim Kazimierzu. Kalisz nie miał szczęścia do filmu w tej i następnej dekadzie. Na osłodę pozostaje kwestia kandydata na fordansera z opartego na prozie Tadeusza Dołęgi-Mostowicza serialu „Kariera Nikodema Dyzmy” w reżyserii Jana Rybkowskiego i Marka Nowickiego, iż uprzednio pracował w teatrze muzycznym w Kaliszu, i dokumenty ukradzione przez Wilczura-Znachora na nazwisko Antoniego Kosiby z kaliskiego powiatu w adaptacji Jerzego Hoffmana ekranizującej inną powieść pisarza – Znachor. No, i kilka ładnych plenerów z „Komediantki” Jerzego Sztwiertni według prozy Reymonta.

W filmach współczesnych z tamtego okresu Kalisz też pojawia się nieczęsto. Zwykle, gdy są to plenery, mamy do czynienia z mistyfikacją, jak w jednym z odcinków „07 zgłoś się”, w którym porucznicy MO, Zubek i Borewicz, kolejno odwiedzają gmach Prokuratury Wojewódzkiej w Kaliszu. Miły to znak czasu, tudzież nowego podziału administracyjnego po 1975 roku, kiedy miasto ma status wojewódzki, ale usytuowanie wspomnianego przybytku w środku parku nie pozwala ufać w plenerową „prawdę ekranu”. Znacznie prawdziwiej brzmi natomiast dialog z kilka lat wcześniejszego obrazu Janusza Zaorskiego „Uciec jak najbliżej”. Przypomnijmy sobie tę nieśmiertelna wymianę zdań:

Kierowca: – A panienki do Kalisza?

Kobiety jadące do Kalisza: – Do Kalisza, do Kalisza…

Kierowca: – No to jak do Kalisza, to dwie dychy.

Jedna z kobiet: – Co pan, pekaesem taniej.

Kierowca: – No to trzeba było pekaesem.

Józef Nalberczak, który w innym momencie, łapiąc za kolano pasażerkę, wypowie kultowe „O, przepraszam… omskło mi się”, czy prawdziwa do bólu Bożena Dykiel są ozdobą tego filmu. Kalisz jest zaś synonimem bezcelowej podróży, do niby bliskiego, ale w rzeczy samej odległego miejsca. Niczym w słynnym dialogu z Kompleksu polskiego Tadeusza Konwickiego, w którym mężczyźnie lecącemu do Ameryki odpowiada kompan od kieliszka: „Mnie też czeka podróż”, a na pytanie: „Daleka?”, ripostuje: „Daleka. Do Kalisza”, by w reakcji na wątpliwość: „Nie taka znowu daleka”, rzucić na koniec: „Dla mnie daleka”. Bodaj najpiękniejszym dialogiem z Kaliszem w tle jest początkowa rozmowa z „Ćmy” Tomasza Zygadły z 1980 roku. To naprawdę wielka rola Romana Wilhelmiego i znakomity film o radiowym dziennikarzu prowadzącym „Radiotelefon”, czyli nocne audycje z rozmowami na żywo. Leczą one dusze i ratują życie słuchaczy, ale niszczą psychicznie i prowadzą do rozpadu osobowości jego samego. Tam właśnie możemy usłyszeć dialog Wilhelmiego z dzwoniącym do niego Zbigniewem Buczkowskim:

– Jan (Roman Wilhelmi): Skąd Pan dzwoni?

– (Głos Zbigniewa Buczkowskiego): Z Kalisza.

– Jan: Kalisz to piękne miasto.

– (Głos Zbigniewa Buczkowskiego): Piękne? Panie Janeczku, to jest raj!

– Jan: Ma Pan rację.

Nikt wcześniej ani później już tak o Kaliszu nie powiedział z ekranu. Jeśli zaś chodzi o scenariusz, sprawa jest dla mnie osobiście ciekawa. Mój ojciec po wyjeździe z Kalisza stał się znanym dziennikarzem. Prowadził „Lato z Radiem” jako Dziadek Włodek oraz „Muzykę nocą”, gdzie dzwonili słuchacze. Znał też braci Zygadłów – obaj kończyli łódzką filmówkę – i mógł być pierwowzorem lub jednym z wzorów postaci Jana. Stąd moja miłość do „Ćmy”.

Z kolejnym filmem z kaliskimi ewokacjami nie mam tak sentymentalnych związków. Myślę o „Po upadku” Andrzeja Trzosa-Rastawieckiego z 1990 roku, zrealizowanym według prozy Tadeusza Siejaka, Próba. Historia aparatczyka, który próbując wrócić do Warszawy, chce zatuszować dawne winy syna, za jakie aresztowała go Służba Bezpieczeństwa i własne niegodziwości w stosunku do mieszkańców województwa, gdzie sprawował niesprawiedliwą władzę – nie przekonuje, mimo kreacji, m. in. Zbigniewa Zapasiewicza i Marka Kondrata. Kalisz też wypada blado, acz jest go całkiem sporo: Rogatka, ulice Górnośląska i Babina oraz budynki będące siedzibami władzy: Dom Partii i Ratusz. Najważniejszy wydaje się wszakże miejski szalet – jak wtedy mówiono: „okrąglak” – na plantach, w którym dokona się finałowe, symboliczne, choć przypadkowe morderstwo dygnitarza.

Trochę tak jest, że najlepiej wypadają w filmie kaliskie gmachy. Choćby więzienie, które kilka lat temu zagrało w belgijsko-francusko-luksemburskiej fabule „Tango Libre” – o miłości strażnika więziennego do żony skazanego i podsycających owo tragiczne uczucie cotygodniowych lekcjach tańca. Reżyser filmu, Frédéric Fonteyne, został nagrodzony na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Wenecji w kategorii Horyzonty. Czy podobne laury spadną na Michała Grzybowskiego i jego, nakręcony w kaliskim teatrze i w okolicach, film „Hitler w Operze”? O tym przekonamy się niebawem.

Tymczasem dziś już wiemy, co próbowałem w tym szkicu pokazać, jakich gratyfikacji mógł się spodziewać Kalisz po swoich udziałach w filmie fabularnym? Był najczęściej miastem-przypadkiem, miastem-pechem, miastem-fatum. Stanowił widmowy cel niemożliwej podróży, objawiał się jako złudna fatamorgana spokoju i szczęścia, choć bywał niekiedy prawdziwym rajem dla uciekinierów od wielkomiejskiego zgiełku. Okazywał się w filmie za duży na prowincję i za mały na metropolię. Parafrazując słowa znanej piosenki, był „za młody na sen” i „za stary na grzech”. Wszelako, kiedy myślę o jego szansach w przyszłych filmowo-fabularnych odsłonach, wolałbym, by było w nich więcej wielkości. I grzechu.

autor: Piotr Łuszczykiewicz, artykuł został opublikowany w Kalisii Nowej - miesięczniku społeczno-kulturalnym / nr 4-5-6 / 173 / 2014 / rok XXI
Wersja do druku
Wersja PDF