Przypadki rodu Wiłkomirskich

Rzadko się zdarza, by w jednej rodzinie znalazło się pięcioro muzyków najwyższej klasy robiących karierę na muzycznych estradach świata i rozsławiających imię swego kraju na odległych kontynentach. Polsce się to przydarzyło. Muzyczna rodzina Wiłkomirskich była prawdziwym fenomenem budzącym niekłamany zachwyt publiczności. Na sześć lat życie związało ją z grodem nad Prosną. Jak Kalisz zdał egzamin z tej nieoczekiwanej bliskości?

27 listopada 1920 r. „Gazeta Kaliska” donosiła: „Szczęśliwie dla nas, nawała wypadków wojennych przypędziła do Polski całą rodzinę Wiłkomirskich. Ojciec jest mistrzem – pedagogiem, a troje jego dzieci (Maria, Michał i Kazimierz Wiłkomirscy) cudownemi prawdziwie dziećmi, bo tworzą wymarzony artystyczny tercet, fortepian, wiolonczela i skrzypce. Trio Wiłkomirskich zdobyło sławę w Rosji bardzo szybko, ale sądzimy, że jeszcze prędzej poznane i oceniane będzie u nas w kraju.”

Kaliskie początki
Wiłkomirscy przyjechali do Polski z Kaukazu, dokąd ich przodkowie zostali prawdopodobnie zesłani. Nie mogąc znaleźć pracy w Warszawie, trafili do Kalisza. Tu pełen entuzjazmu i niekłamanej miłości do muzyki ojciec rodziny, Alfred Wiłkomirski, objął klasę skrzypiec w szkole muzycznej Kaliskiego Towarzystwa Muzycznego, a w krótkim czasie został również jej dyrektorem. Nad Prosnę przywiózł ze sobą: żonę, ojca oraz trójkę utalentowanych dzieci. 20-letni wówczas Kazimierz – wiolonczelista, dwa lata młodszy od niego skrzypek Michał i 16-letnia pianistka Maria przez najbliższych sześć lat mieli czarować i uwodzić kaliszan swoim kunsztem muzycznym, a najmłodszych członków miejscowej społeczności wprowadzać w trudne arkana sztuki muzycznej. Praca pedagogiczna i koncertowanie ruszyły pełną parą. Nic w tym dziwnego, skoro w tej rodzinie: „Granie było czynnością pierwszą, najważniejszą, najkonieczniejszą, nieuniknioną, świętą.(...) Muzyka była czymś tak stałym i nieodzownym jak codzienny wschód i zachód słońca. Nic poza obłożną chorobą nie mogło naruszyć tego prawa, tak nieubłaganego jak prawo natury.”

Na chudej pensji
Entuzjastyczne recenzje w „Gazecie Kaliskiej”, stanowisko dyrektora, a także pełna poświęcenia praca nie szły w parze z należnym za nie wynagrodzeniem. Po latach Kazimierz Wiłkomirski napisze z goryczą: „Wielka niesprawiedliwość działa się w tym Kaliszu naszemu ojcu, który był przez 6 lat wyzyskiwany i poniewierany w sposób niełatwo dający się opisać.” Do Warszawy, gdzie syn pozostawał jeszcze przez rok, ojciec słał listy pełne smutku i goryczy. „Postępująca choroba matki, zatargi ojca z zarządem. Towarzystwa Muzycznego, traktującym dyrektora szkoły jak najbardziej z góry, wieczne troski materialne – stanowiły treść wszystkich listów. Każde zdanie, każde słowo przepojone było goryczą, zniechęceniem, zwątpieniem w sprawiedliwość ludzką, w sens i celowość życia – przynajmniej życia muzyków w Polsce.” Chudą i okrojoną jeszcze przez dewaluację pensję wypłacano dyrektorowi w szesnastu zaliczkach, w domu często gościł głód, a trzej dorośli muzycy, starający się dorobić koncertami, gdzie tylko się dało, korzystali wspólnie z czterech kompletów bielizny tylko z nazwy mogącej uchodzić za „osobistą”.

Parkowa
Nie lepiej było z mieszkaniem. Rodzina znalazła lokum w bliskim sąsiedztwie gmachu Towarzystwa, przy ulicy noszącej wówczas miano Parkowej. „Niewielka uliczka wysadzona starymi drzewami biegła brzegiem rzeki od placu Św. Józefa do parku – wspomina Kazimierz. – Drewniany domek, w którym mieszkaliśmy, był bardzo stary i – mówiąc prawdę – nędzny. Osobliwością jego była okrągła murowana wieża (został dobudowany do baszty Dorotki – J.D.) W mieszkaniu naszym okrągłość wieży zajmowała mniej więcej jedną trzecią powierzchni. (...) Trochę najniezbędniejszych gratów pożyczyło w swej łaskawości Towarzystwo Muzyczne (dwa stoliki karciane i kilka krzeseł), ktoś inny pożyczył parę pogruchotanych łóżek żelaznych; reszta – jak łóżka polowe rozstawiane na noc, półka kuchenna służąca za etażerkę do nut i książek oraz dwa kubły, do wody i do pomyj – stanowiła naszą własność prywatną.”
W tej ubogiej przestrzeni nie tylko zamieszkiwała szóstka dorosłych osób (w tym ciężko chora żona i 82-letni dziadek popadający w demencję starczą), ale także dawano lekcje muzyki. Na szczęście tuż za domem rozpościerał się piękny kaliski park otoczony ramionami Prosny.

Zielone szczęście
Młodym ludziom podobno niewiele potrzeba do szczęścia. Pasja muzyczna, radość z odzyskanej Ojczyzny, wycieczki za miasto w gronie najbliższych przyjaciół... To potrafi sprawić, że życie nabiera blasku. Dlatego po latach Kazimierz skonstatuje: „Jeżeli (...) mój pobyt w Kaliszu pozostawił mi na resztę życia wśród mnóstwa wspomnień smutnych, ciężkich, bolesnych, upokarzających czy śmiesznych – również wspomnienia chwil jasnych, (...) w których było mi naprawdę lekko na duszy (...) – zawdzięczam to w pierwszym rzędzie tym wspólnym wycieczkom w pogodne czerwcowe dni, kiedy nad sobą widziałem błękitne niebo, a dokoła zielone brzegi Prosny, kiedy młodzi ludzie obok mnie pletli w najlepszych humorach niekoniecznie mądre rzeczy albo śpiewali na 4 głosy – cóż by, jeśli nie Requiem Mozarta!” Na takich to właśnie wycieczkach zrodziły się dwa uczucia, w ślad za którymi poszły dwa małżeństwa z kaliszankami: Kazimierza z panną Marią Bronisławą Fryde (ślub 4 II 1923 w kościele p.w. św. Mikołaja) i (rok później) Michała z panną Grażyną Kononowicz. O dziwo, również seniora rodu czekała w Kaliszu miłosna niespodzianka.

Trio bis
W styczniu 1922 r. Alfred pochował na kaliskim cmentarzu przy Rogatce swoją żonę, Anielę z Kułassowskich, a w sierpniu tegoż roku – ojca. Nieoczekiwanym lekarstwem na ból po tej stracie okazała się dla Mistrza miłość jego 20-letniej uczennicy, Debory Temkin. Alfred był od niej dwa i pół raza starszy. Na domiar złego był gołym jak palec katolikiem, a ona córką bogatej żydowskiej rodziny. Nic dziwnego, że rodzice zaprotestowali przeciwko temu związkowi. Ratując miłość przed głodem, trzeba było uciekać z Kalisza. W grodzie nad Prosną zdążył jeszcze przyjść na świat (w maju 1926 r.) pierworodny syn młodej pary – Józef. Jego młodsza siostra – Wanda, a właściwie Jolanta Wanda Alfreda, jest już z urodzenia warszawianką. Kolejne małżeństwo i rodzicielstwo zrodziło w Alfredzie marzenie o drugim trio Wiłkomirskich. Pierwsze dziecko już w łonie matki przeznaczał na wiolonczelistę, drugie na skrzypka, trzecie na pianistę. Na drodze do realizacji ambitnych planów muzycznych stanął jednak sprzeciw żony. Uznała, że dwójka dzieci zupełnie wystarczy. Rozbieżność zdań nie zakłóciła jednak spokoju rodzinnego stadła. Małżeństwo okazało się dobrane i zgodne.

Z perspektywy minionych lat
Jakby na przekór przywołanym tu celowo autentycznym wspomnieniom Kazimierza, Wiłkomirscy nie odżegnali się od Kalisza. Co więcej, podobno zawsze wspominali go z sentymentem. Może to naturalna tendencja do idealizowania czasów młodości? Może sprawa rodzinnych związków zadzierzgniętych w tym mieście? Może tęsknota za ziemią, w której spoczywają bliscy? A może też zmieniający się z czasem stosunek miejscowych władz do muzyków: kolejne zaproszenia na koncerty, kolejne miejskie honory? Imię Alfreda Wiłkomirskiego noszą już: Kaliskie Towarzystwo Muzyczne i sala koncertowa w Państwowej Szkole Muzycznej I i II stopnia. Rodzina Wiłkomirskich patronuje też parkowi okalającemu dworek na osiedlu Majków. Kazimierz i Wanda zostali Honorowymi Obywatelami Kalisza. Wszystko to bardzo chwalebne, jednak warto pamiętać o wszystkich odcieniach naszej wspólnej historii.


Tekst ukazał się na łamach miesięcznika społeczno-kulturalnego Kalisia Nowa nr 1,2,3/182/2015

 

Tekst Jolanta Delura, zdjęcia: J. Kowalczyk, J. Seydak, I. Cieślak
Wersja do druku
Wersja PDF